Strony

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

W rocznicę masakry poznańskich kolejarzy... [Powstanie Wlkp.]

Jako, że w tym roku 26 kwietnia minęła dokładnie 95 rocznica brutalnego stłumienia strajku poznańskich kolejarzy, którzy domagali się wypłacenia tzw. dodatkowej pensji co pomogłaby zniwelować im rosnące ceny wskutek których za swoje zarobki nie byli czasem w stanie kupić nawet chleba - przypominamy autentyczną relację Jana Karczmarka, jednego z uczestników tamtych wydarzeń! 

"Pamiętam ten dzień. Przyszliśmy do warsztatów jak zwykle. Jak zwykle stanęliśmy przy maszynach. Syrena dała sygnał rozpoczęcia pracy. Na swym warsztacie usiadł Anioła i gwarą poznańską zawołał:

- Jo dziś świętuję. Wojna od roku jest precz, to nie mam powodu pościć, a tydzień już jem jałowe pyry, bo rzeźnik mówi, że w tę naszą dodatkową pensję nie wierzy i na krychę dawać nie będzie.

- A co powiesz, jak cię zawołają do dyrektora - zapytał repatriant z Berlina, nieżyjący już dziś Bolesław Nowicki.

Anioła odpowiedział tak, jak na członka Katolickiego Towarzystwa Robotników Polskich parafii górczyńskiej, w której mieszkał, odpowiedzieć przystało:

- Powiem, że jestem głodny i nie mam sił do roboty. Niech mi dadzą jeść i niech wreszcie zrobią coś u rządu, aby nam dali ten dodatek.

Na warsztat wyskoczył pochodzący ze Słomowa pod Obornikami ślusarz Stanisław Turoń, który 20 lat później zamordowany został w Dachau przez hitlerowców (...) Zawołał:

- Koledzy, Anioła zapomniał nam zaproponować, abyśmy z nim poszli do górczyńskiego proboszcza poprosić, aby nas litościwie napasł ziemniaczkami ze swej piwnicy, a potem ruszył z nami procesją błagalną pod Dyrekcję Kolei prosić obszarnika Dobrzyckiego (2), siedzącego dziś na fotelu prezesa, by ten z kolei ujął się za nami przed swymi kumplami ziemiańskimi, Seydą, Paszwińskim (3), Rzepeckim (4) i Drwęskim, siedzącymi w Zamku. Ja wam mówię, że jak sami nie pójdziemy, jak nie pokażemy, że oni to garstka, a my siła, jak nie zagrozimy strajkiem i zatrzymaniem ruchu kolejowego, to jeszcze kilka miesięcy będą uprzejmie i patriotycznie odsyłać nasze delegacje od jednego dygnitarza do drugiego, aż żony i dzieci nasze wykitują z głodu. Idziemy pod Zamek, czy nie!? Mówił z taką mocą, tak trafił w to, co każdy z robotników ważył w swych myślach, a co w ówczesnych stosunkach wielu nie miało odwagi wypowiedzieć nawet w kilkuosobowej rozmowie, że na jego pytanie odzew z kilkuset ust był jeden - idziemy! Lotem błyskawicy rozniosło się po wszystkich halach hasło: Zostawić pracę, idziemy pod Zamek. Na dziedziniec warsztatu wyległy setki pracowników, których prezes Koła ZZK, Altmann, ustawiał do pochodu.

W furtce muru oddzielającego teren warsztatów od ulicy ukazał się naczelnik warsztatów Stefan Granatowicz. Był to stary, bardzo dobry fachowiec, mianowany naczelnikiem warsztatów przez Naczelną Radę Ludową. Wiedział, że jego pozycja na stanowisku, na którym były wymagane kwalifikacje inżyniera, jest niepewna, a że w tym czasie duchowieństwo w Wielkopolsce miało wpływy przemożne, zaczął demonstracyjnie okazywać swoją, co prawda istotnie szczerą, pobożność. Co dzień rano przystępował do sakramentów, w drodze do kościoła i w powrotnej niosąc w ręku pokaźnej wielkości książkę do nabożeństwa.

Widząc robotników gotowych do pochodu, zapytał, gdzie i po co idziemy. Otrzymawszy wyjaśnienie, zawołał:
- Rodacy, czy wy dla Polski nie możecie ofiarować trochę wyrzeczenia swych potrzeb?
- A my i nasze rodziny to nie Polska? Zresztą niech się wyrzekają ci, którzy mają z czego - odpowiedział mu kolega Franciszek Dachtera (5).

Granatowicz popatrzał po stojących szeregach i powiedział:
- No, to idźcie, ale zachowajcie porządek.

Rzesze pracowników przyszły pod Zamek i wysłały delegację do ministra Władysława Seydy i bawiącego wówczas w Zamku ministra kolei, Kazimierza Bartla (6).

Czekaliśmy niedługo. Delegacja wyszła z urzędnikami Ministerstwa oznajmiając, że sprawa będzie zdecydowana do godziny pierwszej, a nas wzywają do powrotu do pracy.

Robotnicy wrócili do warsztatów. Przeszła godzina pierwsza. Nadeszła druga, a z nią przyszli na halę warsztatową koledzy popołudniowej zmiany. Wysłany pod Zamek zwiad wrócił z oznajmieniem, że do delegatów nie mógł się dostać, gdyż Zamek otoczony jest kordonem policji, która nie dopuszcza do wejścia, z czego wnioskować można, że sprawa, której się domagamy, załatwiona jest nieprzychylnie.

Zwołano ogólną naradę, w której ilość uczestników była podwójna, bo wzmocniona o zmianę popołudniową. Postanowiono pójść pod Zamek, zapytać się, jak wreszcie rozstrzygnięto nasz postulat. Wybrano delegację, która miała o to pytać.

Pochód wzmocniony pracownikami dworca poznańskiego obejmował około 3000 ludzi. Gdy czołówka była pod Zamkiem, koniec pochodu był gdzieś na moście Uniwersyteckim. Dano znak zatrzymania pochodu. Grupy stojące na jezdni weszły na chodnik, by nie tamować ruchu. Delegacja weszła do gmachu nie zatrzymana przez kordon.

Po kilku minutach wyszedł Karol Rzepecki, który wówczas sprawował obowiązki naczelnika Wydziału Spraw Wewnętrznych, a zarazem był prezydentem policji państwowej na województwo poznańskie. Stanął na schodach wiodących do bramy zamkowej i słyszeliśmy, jak spokojnie wydawał rozkazy:

- Pierwszy szereg klęknij! Złóż broń!

Patrzyliśmy na to spokojnie, nie rozumiejąc, po co każe policji odbywać te ćwiczenia. Usłyszeliśmy trzeci rozkaz:

- Na moją komendę ognia!

Równocześnie w prawicy tego zbira ukazał się rewolwer, z którego wystrzelił w górę. Wówczas część manifestantów zaczęła uciekać w ulicę Wały Zygmunta Augusta (obecnie Kościuszki).

Salwę dano z odległości 30 kroków. Była ona nierówna. Wielu policjantów przed strzałem obejrzało się na rozkazodawcę, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszeli rozkaz.

W grupie policjantów miałem znajomego, byłego kolegę ze Straży Obywatelskiej w powstaniu wielkopolskim. Był w pierwszym szeregu, któremu kazano klęknąć. Mimo woli obserwowałem go. Pamiętam, że oddając strzał podniósł lufę karabinu tak wysoko, że kula jego na pewno poszła ponad gmachem Dyrekcji Poczty.

Całe szczęście, że takich jak on było więcej. Bo jeśli się zważy bardzo bliską odległość szeregów strzelających do nas i to, że staliśmy w zwartej kolumnie, to nie kilkudziesięciu z nas upadłoby zaraz po strzale na bruk, ale tylu ile karabinów oddało salwę.

Na miejscu śmiertelnie ugodzonych było 7, rannych zaś 32 kolejarzy!

Uczestnicy pochodu nie mieli żadnych agresywnych zamiarów, chcieli tylko swym tłumnym wystąpieniem poprzeć rokowania swych delegatów. Dla robotników, którzy spokojnie oczekiwali na odpowiedź rządców regionu, te nagłe strzały były tak niespodziewane, że w pierwszej chwili pochód rozpierzchł się w boczne ulice.

Starsi pamiętają zapewne, że wówczas na placu pomiędzy wieżą zamkową a Uniwersytetem stał cokół po pomniku Bismarcka. We dwóch, z nieznanym mi z nazwiska warsztatowcem, nieśliśmy jednego z ciężko rannych do Uniwersytetu. W drodze, aby odpocząć i wygodniej ująć rannego, położyliśmy go na stopień cokołu. Dopadł do niego podkomisarz policji. Ranny nie zważał na niego, a może w swym bólu nawet go nie zauważył. Wciąż jęczał: cholery, katy, mordercy!

Podkomisarz zawołał na nas: odejść! Równocześnie skinął na idącego za nim policjanta. Myślałem, że nas odpędza, a sam chce się zaopiekować rannym. Odszedłem parę kroków. Obejrzałem się i zobaczyłem policjanta stojącego bez karabinu, a komisarza podnoszącego karabin nad głową rannego. Unosząc karabin ruchem wahadłowym ugodził go trzykrotnie w głowę.

Ja i stojący obok mnie kolega dopadliśmy do niego. Policjant wyrwał mu karabin z rąk. Zacząłem krzyczeć:

- Koledzy, dobijają rannych! Podkomisarz, trzymając mnie, odpinał olstrę pistoletu. Uderzyłem go w szczękę, tak że cofnął się o krok. Policjant zagrodził mi drogę. Wracamy! - wrzasnął i wymownym ruchem ręki pokazał na nadbiegających kolejarzy. Obaj zaczęli biec ku bramie zamkowej.

Nieraz zastanawiałem się nad tym i dziś po upływie kilkudziesięciu lat nie mam dokładnego przeświadczenia, czy policjant robił to, chcąc pohamować szaleńca przed nową zbrodnią, czy z obawy przed samosądem demonstrujących.

Biegiem dopadli do wrót ogrodzenia Zamku, gdzie strwożeni dokonaną zbrodnią i z obawy przed naszym odwetem policjanci cofali się na dziedziniec Zamku. Tam zaryglowali bramę żelaznego płotu otaczającego dziedziniec, a chcąc udaremnić wyłamanie bramy przez wzburzony tłum, oddali kilka strzałów w powietrze.

Kolejarze pozbierali zabitych oraz rannych i po kilku splótłszy ramiona nieśli jak na noszach do szpitala.

Długi był ten pogrzebowo-sanitarny pochód, w którym niesiono siedmiu zabitych i 32 rannych. To była dopiero wymowna demonstracja, jak w wolnej ojczyźnie odnoszą się sfery posiadające do tych, do których półtora roku przedtem wołano wielkimi literami gazet i afiszy: "Rodacy, do walki o wolność!"; zaś w dwa miesiące później: "Rodacy, do broni, ojczyzna w niebezpieczeństwie!"

Temu pochodowi nikt już nie przeszkadzał. Szliśmy śpiewając bojową pieśń "Krew naszą długo leją kaci". Od ludzi nie związanych z naszą sprawą słyszeliśmy wyrazy współczucia i oburzenia na zbrodnię.

Wieczorem tego dnia, w nocy i na drugi dzień policji nie było w mieście. W dzielnicy Wilda, w której znajdują się warsztaty kolejowe, posterunek policji w dniu 27 kwietnia był zamknięty.

Rano w dziennikach i na bramie warsztatowej pojawiły się ogłoszenia, że ta nieszczęsna trzynasta pensja wypłacona będzie dnia 1 maja. Istotnie wypłacono ją, ale jak wielką ofiarą została ona opłacona".

1) W gmachu dawnego zamku króla Prus i cesarza Rzeszy Niemieckiej Wilhelma II Hohenzollerna znajdowała się siedziba Ministerstwa byłej Dzielnicy Pruskiej, któremu do kwietnia 1922 r. podlegały władze administracyjne województw poznańskiego i pomorskiego.
2) Edmund Dobrzycki, prezes Dyrekcji Kolei Państwowych w Poznaniu.
3) Adam Poszwiński, redaktor, członek Komisariatu NRL, a następnie pracownik Ministerstwa byłej Dzielnicy Pruskiej.
4) Karol Rzepecki, jeden z przywódców Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego, a następnie Związku Ludowo-Narodowego (endecja), uczestnik powstania wielkopolskiego, w czasie wydarzeń z 26.IV.1920 r. prezydent policji w Poznaniu, odpowiedzialny za stosunek policji do demonstrantów.
5) Franciszek Dachtera, jeden z organizatorów ZZK w Poznaniu.
6) Kazimierz Bartel (1882-1941), profesor matematyki Politechniki Lwowskiej, wielokrotny minister i premier rządów polskich okresu międzywojennego (1926, 1928-1929, 1929-1930).

Chwała Bohaterom! (tablica upamiętniająca pomordowanych kolejarzy na ścianie poznańskiego Zamku)

 

Źródło: "Masakra demonstracji kolejarzy w Poznaniu - 26 kwietnia 1920 r.", tekst na portalu www.rozbrat.org

czwartek, 23 kwietnia 2015

Wybory samorządowe w Gnieźnie w 1925 roku

Na łamach naszego bloga przybliżaliśmy już choćby deklarację programową, którą członkowie PPS po wygranych wyborach samorządowych w 1925 roku, odczytali na pierwszym posiedzeniu Rady Miasta 7 stycznia 1926 roku. Teraz czas na kilka słów o samych wyborach i tym jak wówczas kształtowały się głosy na poszczególne ugrupowania:

"W dniu 18.X.1925 r. na 13.723 uprawnionych do głosowania, głosy ważne oddało tylko 8937 osób, tj. 63%. Poszczególne listy wyborcze zdobyły następującą listę głosów i mandatów (patrz wklejony fragment):


Wybory te przyniosły poważny sukces lewicy robotniczej. Na 36 radnych, PPS wprowadziła do nowej Rady 10, NPR - 4 i grupa Żaka - 5. Lewica otrzymała w sumie 19, podczas gdy endecki Komitet Obywatelski liczyć mógł co najwyżej na 17 radnych".

A poniżej jeszcze słów kilka o tzw. grupie Stefana Żaka, jej różnicy w stosunku do PPS i tym jak postrzegała wszystkich lewicowców prawica:

"Obok PPS z odrębną listą wystąpił również Stefan Żak, który wspólnie z Bogdanem Szałkowskim i dr Droszczem, agitował za listą piłsudczykowskiego tzw. Obozu Pracy. Według oceny kół prawicowych w Gnieźnie, grupa Obozu Pracy reprezentowała poglądy lewicowo-radykalne. "Lech" pisał, że zwolennicy Żaka: "... niby to separują się od socjalistów i udają ugrupowanie gospodarcze, gdy w gruncie rzeczy nic ich nie różni od panów Guziałków, z którymi Żak szedł ręka w rękę." Faktycznie też PPS uważana była za partię propiłsudczykowską, podczas gdy cała prawica w Wielkopolsce zwalczała Piłsudskiego i piłsudczyków jako przedstawicieli "radykalizmu społecznego".

Źródło: "Gniezno: zarys dziejów" Jerzego Topolskiego, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1979 r., s. 642.